
Krokusy z Doliny Chochołowskiej
To wspomnienie z ubiegłego roku, kiedy całką ekipą — po raz pierwszy w życiu — postanowiliśmy zobaczyć krokusy w Dolinie Chochołowskiej (Tatry).
Poszliśmy stosunkowo wcześnie. Chcieliśmy jednak zobaczy pierwsze krokusy. Te, które dopiero co przebiły śnieg. W górach zalegało jeszcze sporo śniegu. Na drodze lód lub plucha. Uzbroiliśmy się więc w wygodne buciory, zimowe kurtki, czapki, kijki, plecaki. Zapakowane gorzką czekoladą, termosem z herbatką i kanapkami. Czyli nasze standardowe wyposażenie.
Na szlak wyszliśmy wcześnie i późno jednocześnie. Jak na spacer to godzina 8.00 to dobra pora. Jak na góry całkiem późno.
Zdziwiły nas tłumy. Parkingi pełne. Smród kiełbasek — norma. Ale o 8.00 rano?
Ruszamy.
A w raz z nami tłumy maszerujące zobaczyć to, co my: krokusy.
Trampki lub adidasy.
Polarki i softshele.
Torebki na ramię i papierki.
Ludzie cały czas szli i jedli. Jedli i pili. Piwo, wódka… Chipsy oraz batony.
Dzieci i dorośli. Wszyscy robili to samo. Janusze, szwagry, dzieci, żony, kochanki, wszyscy ruszyli na krokusy.
Było pięknie! Góry, śnieg i łąki pełne krokusów. I choć cały czas było pochmurno, na czas naszego pobytu przy schronisku, słońce się uśmiechnęło. Magia!
Delikatnie na paluszkach — starając się żadnego krokusika nie nadepnąć — z aparatem chciałam uchwycić „moment”. To coś.
Głupia.
Obok mnie jak czołg lub taran grupa Januszy z żonami i wrzeszczącymi dziećmi też starała się uchwycić moment.
– Do kapliczki. Jan Paweł tam był. Puszkę wyrzuć pod drzewo. Pozbierają. Szybciej. Rusz d…
Stałam, udając, że robię zdjęcie, a czar prysł.
Schowałam aparat i obiecałam sobie, że już nigdy na krokusy nie przyjadę. Właściwie to Lidlu podczas wyprzedaży samozapalających się grilli z paletą piw w komplecie jest spokojniej i bardziej kulturalnie.









